środa, 6 maja 2015

RUSZA WPISYWANIE TRENDY TAK NAPRAWDĘ W CUTE, TAK?


Otrzymałem z "Gazety Finansowej" prośbę o wypowiedź ekspercką na temat "Analiza i ocena obecnej sytuacji w polskich teatrach. Jakie widoczne są trendy?". Ponieważ słowo "trendy" w odniesieniu do teatru działa na mnie jak płachta na byka, najpierw zawyłem, potem nabluzgałem w myślach, następnie pojechałem na Wielkanoc, a potem się uspokoiłem i - w miarę ważąc słowa - napisałem jak poniżej:


Uważam, że moda i podążanie za trendami w sztuce jest zabójcze. To, czym sztuka się żywi, to poszukiwanie własnego wyrazu. Natomiast podążanie za trendami powoduje że spektakle stają się podobne do siebie jak krople wody zlewając się w jedno monstrualne przedstawienie będące dla widza źródłem nudy, bo przecież ile można oglądać to samo. Ale spróbujmy opisać taki trendy spektakl. A więc, drogi widzu, jeśli wybierasz się na np. "Balladynę" Słowackiego, lub jakikolwiek spektakl oparty na dramacie zaliczanym do tzw. klasyki (której nie bronią już żadne prawa autorskie) i spodziewasz się usłyszeć ze sceny słowa napisane przez autora dramatu - może cię spotkać niespodzianka.  Albowiem usłyszysz zupełnie inny tekst -  na przykład taki:  „Pan Bóg cię i tak dojebie / Będziesz dymać chłopców w niebie” (przykład zupełnie autentyczny). To dlatego ze modne jest przepisywanie, dopisywanie, lifting, reintepretacje etc. Zajmuje się tym dramaturg (jeśli kobieta - to dramaturżka) - termin ten w modnym teatrze nie oznacza, jak w "Słowniku języka polskiego", autora tekstu wstawianego na scenie, tylko osobę, która podczas prób zajmuje się wzmiankowanym wyżej procederem. Dalej - obowiązkowe wideo na scenie. To, czym oplecione są twarze aktorów to druty od mikrofonu, jako że w modnym teatrze nie pracuje się nad emisją głosu. Spektrum gry aktorskiej opiera się na dwóch środkach: histerycznym wrzasku przeplatanym ekspresyjnym szeptem. Kostium współczesny: w wersji premium z sieciowego domu mody, w wersji oszczędnej - z second handu. Światło obowiązkowo kolorowe, z przewagą niebieskiego, bo robi się bardziej upiornie na scenie tj. onirycznie.  Ten rodzaj modnego teatru bardzo jest popierany przez decydentów i media głównego nurtu. Przez widzów chyba trochę mniej. 
To sztuka na smyczy. Niedawno  zetknąłem się z takim określeniem, będącym tłumaczeniem angielskiego "leash art" - oznaczające uzależnienie artystów od decydentów, którzy z kolei bardzo popierają modną sztukę. Artyści, podejmujący grę w modną sztukę, stają się zakładnikami i marionetkami sztuki na smyczy - w zamian za lojalność wobec mody umożliwia im się udział w imprezach ogólnopolskich i międzynarodowych.


W gruncie rzeczy jest to działanie konformistyczne, jako że strojenie się w modne łaszki jest z natury konformizmem. I niech nie mylą autopromocyjne zapowiedzi o tym, że to "nowy" czy też  "młody" teatr. Młody - na pewno nie, jako sporo z tych chwytów ma już baaaardzo długą - by tak rzec - tradycję. Zresztą opisywał już takie chwyty Konstanty Puzyna w roku 1970, jeśli kto chce może przeczytać tekst "Wiosna w konfekcji" zamieszczony w tomie "Burzliwa pogoda".   


Ale nie cały teatr chodzi uwiązany na pańskiej smyczy mody. Wśród różnych form istnienia teatru - instytucjonalnego finansowanego ze środków publicznych albo prywatnego (który zresztą także ze środków publicznych korzysta) - istnieje jeszcze forma teatrów jako organizacji pozarządowej, albo inaczej mówiąc - trzeciego sektora. Na ogół są to organizacje funkcjonujące jako stowarzyszenia bądź fundacje założone przez grupę twórców po to, aby realizować własne cele artystyczne. Co wydaje się niezwykle cenne, jako że miniona (mam nadzieję, że nie bezpowrotnie) sława i chwała polskiego teatru na takich zjawiskach się w dużej mierze opiera - dość wymienić teatr Cricot 2 i Tadeusza Kantora.  W Polsce przeważają organizacje niewielkie, skupione na realizacji kilku celów - aczkolwiek doświadczenia innych krajów (Holandia, Niemcy), gdzie organizacjom pozarządowym zleca sie po prostu prowadzenie działalności teatralnej na większą skalę wskazują, że tak wcale być nie musi. Można powiedzieć, że widownia takich teatrów jest niszowa - i jest to prawda. Zakładając jednak (co potwierdza własna praktyka), że średnio spektakl ogląda kilkadziesiąt osób (takie teatry zwykle grają w małych salach) i że teatr gra w miarą regularnie kilkadziesiąt spektakli rocznie - daje to liczbę kilku tysięcy widzów rocznie. Co nie jest tak mało, zważywszy na jakość widza, który świadomie wybrał taki a nie inny spektakl, często się do niego przygotował, nie kierując się ani modą, ani gwiazdami na afiszu. A jest to widz najcenniejszy. I dodać trzeba, że istotne jest, aby takich teatrów istniało jak najwięcej, dlatego, że stwarza to różnorodność życia teatralnego - coś, czego przez lata Polsce zazdroszczono i coś, co budowało markę polskiego teatru jako jednego z najlepszych na świecie. Tak było jeszcze całkiem niedawno, teraz już nie jest - ale mam nadzieję, że znowu będzie. Siły czyli artyści ciągle jeszcze są, gorzej ze środkami.


Taki teatr skazany jest na ubieganie się o grant na każdy projekt - niewiele (aczkolwiek są takie) organizacji pozarządowych ma zapewnione środki na bieżącą działalność. Dodać też trzeba, że wpływy ze sprzedaży biletów i spektakli wcale nie są takie niskie, osiągając często - przynajmniej w przypadku naszej organizacji -  poziom 30-40 procent rocznego budżetu. I jeszcze to, że organizacje pozarządowe w dużym stopniu korzystają ze środków europejskich stając się - by tak rzec - importerem dewiz, czyli euro, które pozostają w kraju. Natomiast system grantów funkcjonujący w Polsce często nazywany jest dosadnie: "grantoza" - i jest to słuszne określenie. Wylano już morze atramentu na opisanie wszystkich wad systemu grantów w Polsce, więc czując się zwolniony z opisywania szczegółowego wymienię tylko trzy główne jego wady: wrzucanie do jednego worka projektów festiwali i festynów z projektami spektaklami, zbyt szczegółowy formularz (wypełnienie czegoś takiego zajmuje minimum 2 dni i jest obarczone ryzykiem, że w wypadku drobnego błędu np. rachunkowego wniosek zostaje odrzucony) i zbyt małe środki przeznaczane na tego typu konkursy. Prowadzi to do tego, że większość energii twórców zrzeszonych w organizacjach trzeciego sektora pochłania pisanie owych wniosków - na własnym przykładzie: w ubiegłym roku Stowarzyszenie Tear Mumerus złożyło 16 wniosków, z czego 4 zostały przyjęte, a 12 odrzuconych. Jeżeli piszę o własnej organizacji, to tylko jako o przykładzie szerszego zjawiska i dlatego, że bezpośrednio znam jej funkcjonowanie. Tego typu organizacji jest w Polsce kilkaset i one budują ciągle przecież jeszcze istniejące przecież bogactwo  życia teatralnego w naszym kraju. Czy są potrzebne i godne finansowania z pieniędzy podatnika? Na to pytanie powinien sobie odpowiedzieć każdy z odbiorców sztuki teatru, bo jest to także pytanie o kulturę chodzenia do teatru w Polsce.     


Wśród  pytań zadanych przez "Gazetę Finansową" było i takie:  "Teatr dobrym sposobem na rozrywkę, rozwój intelektualny i spędzanie czasu ze znajomymi”? Posługując się językiem "Gazety Finansowej" wybrałem drugą odpowiedź, czyli rozwój intelektualny, dodając – nieco górnolotnie – rozwój duchowy i przede wszystkim przeżycie estetyczne. Trzeba sobie przypomnieć, że teatr jest dziedziną sztuki, taką samą jak malarstwo, rzeźba, muzyka czy też literatura. Nie rozrywką, nie instrumentem w rękach polityków, nie leżanką u psychoanalityka – ale sztuką, którą warto odbierać wspólnie.
    


Wiesław Hołdys


Tekst jest zmienioną nieco wersją artykułu, który ukazał się w "Gazecie Finansowej" nr 16/2015 w dodatku "Ekonomia kultury".

Zdjęcie autorstwa Wiesława Hołdysa pochodzi ze spektaklu Teatru Mumerus "Podróż na Księżyc"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz