piątek, 20 czerwca 2014

KOMPOT Z GWIZDKÓW MILICYJNYCH




Wygrzebałem plan miasta Cieszyna z 1985 roku. A tam spis knajp i ważniejszych urzędów. Knajpy na pierwszym miejscu, urzędy poniżej - co dziwić nie może w mieście, które nie zagubiło środkowoeuropejskiego sznytu. Opis owych przybytków picia i jedzenia to temat na dłuższą rozprawę, jedynie teraz zasygnalizuję temat dodając jednocześnie, że z wymienionych w spisie lokali większość nie przetrwała do dziś.

Lokale podzielone są na kategorie. Kiedyś jeszcze była kategoria "S", najwyższa, którą w Cieszynie cieszyła się jedynie kawiarnia "Pod Jeleniem". A więc spis rozpoczyna dumna restauracja "Zamkowa", przy dawnym przejściu granicznym. Otwarta pewno po to, aby podróżni przed opuszczeniem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej mogli się nasycić bigosami, fasolką po bretońsku, śledziem po japońsku, bryzolem z pieczarkami i barszczem z pasztecikiem. Ruskich tam nie dawali, bo to był lepszy lokal, ruskie dawali w barze mlecznym. Ktoś ozdobił wnętrze portretami dumnych rycerzy, którym ręce wyrastały z kołnierzy. Ostatnio był tam skład taniej odzieży, a teraz jest bodaj sklep z butami. Dalej - "Centralna" (dziś bank). Kiedyś, za nieboszczki Austrii, było to "Cafe Central". Wchodziło się przez szatnię, gdzie w gablocie królowały krwistoczerwone "Carmeny" z napisem "wyprodukowano z tytoni amerykańskich najwyższej jakości" (potem ten napis znikł), z "Giewontami" w smętnych papierowych koszulkach do towarzystwa. Chodzi o papierosy. A więc przechodziło się przez salę z kilkoma stolikami dla niepalących, potem dochodziło się do sali właściwej, gdzie można było bawić się do woli: czyli pić, jeść, grać w szachy i czytać gazety serwowane na drewnianych kijach. Miejsce odwiedzane przez cieszyńską śmietankę, nawet miejscowy ksiądz proboszcz o pięknym, duszpasterskim nazwisku Przewodnik podobno lubił tam zajrzeć. A jeśli ks. proboszcza nie stało, to przynajmniej omawiano jego ostatnie kazanie w niewielkim gronie zaufanych wiernych, którzy zeszli się po wysłuchaniu południowej sumy w nieodległym parafialnym kościele. Obsługiwał niezapomniany kelner Ś., który - gdy przejedzony konsument zwracał gębowo tutejsze specjały - dziwił się uprzejmie: "Coś nie siadło?".
Krótka dygresja: uspołeczniona gastronomia w PRL-u dbała o elegancję i kulturę. Jednym z jej przejawów był sposób podawania zupy: polegał on na tym, że kelner stawiał przed konsumentem talerz, a następnie, nad głową klienta,  do tego talerza wlewał zupę z pogiętego blaszanego garnka. 
"Pod Jeleniem" - sława, duma, chluba i ozdoba Cieszyna. Najelegantszy lokal w mieście, a właściwie zespół lokali. A więc najpierw kawiarnia, z marmurowymi stolikami. Sam Ivan Mauger, kiedy przejeżdżał przez Cieszyn w drodze na mistrzostwa świata na żużlu w Chorzowie w 1973 moczył tam nogi w szampanie. Tak przynajmniej twierdził kwiat cieszyńskiej młodzieży, który podglądał motocyklowego idola przez panoramiczne okna. Potem, pod koniec lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych nastąpiła inwazja mężczyzn z poczerniałymi rzęsami, którymi natychmiast zainteresowali się miejscowi geje (po naszemu - buzeranci). W owych czasach gejów w Cieszynie było siedmiu. Na ogół jednak ich zaloty do czarnorzęsych kończyły się spuszczeniem manta, jako, że obiekty ich adoracji to po prostu górnicy z pobliskiego Jastrzębia, którzy przyjechali do Cieszyna puścić nadmiar zarobionej w systemie czterobrygadowym gotówki. Dalej sale redutowe, gdzie mieściła się restauracja. Te z kolei nie miały okien. Starzy cieszyniocy twierdzili, że w tej sali miał w 1971 roku miejsce pierwszy w Cieszynie striptiz, rozbierała się jakaś holka z Hawierzowa, z bardziej zaawansowanej cywilizacyjnie Czechosłowacji, ale nie zdążyła się rozebrać, bo ktoś z widzów ciepnął w nią kokotem czyli kogutem. Na końcu bar piwny o wdzięcznej ksywie "Szwema", gdzie wejście groziło śmiercią lub kalectwem. Jednym z takich, który ośmielał się wejść do Szwemy był mój wychowawca z liceum (genialny chemik zresztą), no ale ten się budował i musiał gdzieś majstrów szukać. Ostatnio odbudowano restaurację - ale miejscowi stela zgodnie twierdzą, że to nie to. Za dużo światła! A jakasikej włoska knajpa w miejscu Szwemy to po prostu obraza boska. A dawna kawiarnia straszy pustką wybebeszonego wnętrza. "Targowa" - podobnie jak "Zamkowa", miejsce do popularnej, aczkolwiek niebanalnej wypitki. Motel na Bielskiej cieszył się opinią miejscowego kurwidołka (z chwilą wybudowania nowego przejścia granicznego funkcję tę - charakterystyczną dla miast granicznych - przejął motel "Orbis"). "Nowa" na Zorze, więc nie ma o czym pisać, a "Widok" nosił ksywę "Pod trupkiem", ze względu na położenie pod cmentarzem i odbywające się w nim stypy. Godna za to uwagi była mieszcząca się pod spodem "Widoku" piwiarnia "Ondraszek" ze względu na żelazne klatki, wewnątrz których podawano piwo. No to kawiarnie. "Arkady" na Rynku chyba jeszcze egzystują, o "Jeleniu" już napisane - a więc pora na "Basztę"...
Kawiarnia Baszta powstała w roku 1966, przy okazji obchodów 1000-lecia Państwa Polskiego. Ponieważ Cieszyn, jak wiadomo,  jest starszy o 200 lat od całego Państwa Polskiego razem wziętego - to w dawnej baszcie cieszyńskiego zamku, w flance rezydencji myśliwskiej Habsburgów otwarli regionalną kawiarnię. Poza tym, aby uczcić tę rocznicę, wybudowali jeszcze grecki amfiteatr i rozebrali austriacką oranżerię. W Baszcie poprzebierali kelnerki w ludowe stroje, a kawiarniane menu ozdobił "Przysmak wiślański" - pokawałkowana galaretka utopiona w odmętach bitej śmietany.  Ponadto zawsze w sprzedaży było butelkowane piwo Żywiec Full Light Export. Zapewne te specjały spowodowały, że Baszta stała się podstawowym miejscem spotkań cieszyńskiej śmietanki młodzieżowej, czyli uczniów szkół średnich. Co z kolei obudziło czujność miejscowego ciała pedagogicznego i komitetów rodzicielskich - w szkołach zapowiadano, że kto się w Baszcie pokaże, ten będzie miał obniżoną ocenę ze sprawowania. Co było egzekwowane w ten sposób, że w godzinach popołudniowych i wieczornych do lokalu wpadały trójki klasowe  w składzie: dwóch przedstawicieli komitetu rodzicielskiego i jeden belfer. Zatrzymywała się owa trójca na kamiennym średniowiecznym progu i bacznym okiem lustrowała zadymione sportami, carmenami i giewontami wnętrze. A uczniowie chowali się pod dębowe stoły. No to ci z trójcy myk na czworaki i pod stoły kontrol kontynuować. Gdzie natykali się na łydki nie do zidentyfikowania zasłaniające uciekiniera, albo trafiali na pana bądź panią profesor, którzy to całkiem nieoficjalnie wpadali do Baszty celem zintegrowania się ze swoimi wychowankami.  Ale i to napisać trzeba, że identyfikacja w Baszcie była utrudniona, jako że wnętrze oświetlały jedynie dwa źródła naturalnego światła: jedno od wejścia, a drugie poprzez witraż umieszczony w malutkim gotyckim oknie. 
Zresztą nie tylko młodzież zaludniała Basztę. Tak jakoś się złożyło, że można było w niej spotkać najróżniejsze typy zmierzające od i do odległej o 50 metrów granicy. A przy długich dębowych stołach całe dnie spędzali panowie, którzy zamawiali jedna po drugiej herbatę, a że ich dyżur trwał kilka godzin, to i tych herbat musieli nachlać się aż do granic wytrzymałości. Ciężka jest praca tajnego konfidenta, a miasto graniczne ma też swoje prawa.
Teraz jedynie spojrzeć można przez szybkę drzwi wejściowych na martwe od dawna wnętrze: zakurzone dębowe stoły ciągle oświetlane tymi samymi promykami dobiegającymi przez witraż  średniowiecznego okna. 
Właściwie Baszta wyczerpuje temat cieszyńskich kawiarni, a więc o innych w skrócie. Arkady istnieją jeszcze, chociaż pod inną nazwą. W zamierzchłych czasach był tam bar piwny zwany potocznie Tramwajem, ale  w latach siedemdziesiątych postanowiono ukulturalnić społeczeństwo i zaczęto piwiarnie przerabiać na bary kawowe, aby klasa robotnicza przestała chlać piwo i wódę i przerzucała się  na kawę i ciastko. Ofiarą tej akcji padła także mordownia pod wdzięczną nazwą Liliput, którą przerobiono na Filutka. Trzeba wspomnieć  jeszcze o "Mocce" (teraz w tym miejscu można spróbować wygrać milion w Lotto): malutkiej dziupli położonej na rogu lecącej stromo w dół kamienicy na rogu Armii Czerwonej (dziś Głęboka) i Zamkowej oraz o Filipince - cukierni na tejże Głębokiej czy też Armii Czerwonej, a w niej - godny najlepszych wiedeńskich kawiarni wybór ciastek i deserów. Opisać trzeba dwa: cieszyńską wuzetkę napełnioną śmietaną z mleka najlepszych beskidzkich krów, gdzie płatek czekolady posmarowany był cieniutką warstwą marmolady z róży i marcello, czyli cieszyńską odpowiedź na włoskie tiramisu. Świat zjeździłem, tiramisu w różnych miejscach się nażarłem i doszedłem do wniosku, że to Włosi ukradli cieszyniokom marcello przerabiając  je - nie wiedzieć czemu -  w tiramisu. Dziś w miejscu Filipinki kebab i turecka pizza. Niezłe zresztą jedno i drugie, ale nie mogliby dawać tego kebaba gdzie indziej, zamiast profanować pamięć Filipinki?
Przyznam się do małej kompetencji w temacie barów i piwiarni najniższych kategorii. Przyczyną jest niewielka eksperiencja. Nie, żebym nie bywał - ale rzadko, szczególnie od czasu, kiedy w lokalu o nakazowej nazwie "Pokrzep się" nieznajomy pokrzepiający się próbował obsikać mi spodnie. Wyjątkiem jest tu "Pod Dębem" - istniejąca do dziś (ale chyba pod inną nazwą) gospoda z kręgielnią i ogrodem, gdzie pod rozłożystymi kasztanami można się było do woli (czyli do całkowitego zglebowania) delektować wytworami polskiego przemysłu piwowarsko- słodowniczego.
Aby w ogóle zrozumieć sens istnienia barów najniższej kategorii, trzeba przypomnieć, że w PRL-u obowiązywał podział na pracowników umysłowych i fizycznych. I dla tych ostatnich otwierano tego typu bary, a także budki z piwem. Aby jednak klasa robotnicza nie przechlewała wypłaty za jednym razem - wypłacano ją w dwóch ratach: w połowie i pod koniec miesiąca. Nawiasem mówiąc - różne były pomysły, aby powstrzymać ciężko pracującego od przepicia całej wypłaty - np. w sklepach monopolowych przez pewien czas wprowadzono sprzedaż zabawek. Pewnie po to, aby kupujący wódkę tatuś pomyślał także o dzieciach i przy okazji kupił im jakieś autko albo laleczkę.
W każdym razie owe dni wypłat były dla jednych rajem, dla innych piekłem: uszczęśliwieni fizyczni przepijali swoje wypłaty w owych mordowniach, gdzie - dobrze jeśli tak było - wyciągały ich stamtąd żony i dzieci, a jeśli nie wyciągnęły, to wracali do domu, gdzie tłukli owe żony i dzieci, albo i żony i dzieci tłukły ich. Część kończyła bądź z nożem w plecach albo siekierą w głowie, bądź pod kołami jakiegoś samochodu, bądź zaczadzona od papierosa w pościeli, bądź na wisielczym sznurze. Co w smak nie było umysłowym, którzy nie chcieli być kojarzeni z proletariacką czernią fizycznych, w związku z czym umysłowym wypłacano pensję  innego dnia, aby nikt ich picia nie kojarzył z piciem fizycznych. Było to zresztą picie nieco wyższej rangi i w nieco lepszych lokalach: "No to co, pani magister, po maluchu?"  "No chyba, że po pańskim, panie inżynierze"  - i tak dalej w ten deseń.
I co tu napisać o dawnych instytucjach? Czy PZPR, PRON, SZMP, ZSL i tym podobne mają choć część siły rażenia wspomnieniem, co cieszyńskie knajpy? Nie mają.
Na koniec wyjaśnienie tytułu. Otóż w spisie tym nie ma restauracji Pod Strzechą na ul. 1 Maja (dziś 3 Maja), bo w 1985 już nie istniała. Nie ma też innych knajp - ale to zupełnie inna historia.
Owa Strzecha to był doktor Jekyll i mister Hyde cieszyńskiej gastronomii. Przed południem schludna i czysta restauracja oferująca klientowi niedrogie i smaczne obiady abonamentowe, zaludniona zatem konsumentami owe kotlety schabowe i buliony z jajkiem wchłaniającymi. Wieczorem zamieniała się w istne inferno pełne gargantuicznych gąb spragnionych piwa i wódy. Lokal był czynny do północy, ale obsługa kończyła wyganianie pijanych klientów jeszcze długo w noc, a nawet do brzasku. Ponieważ przybytek ów leżał przy ulicy prowadzącej wprost od granicy, to część klientów wpadała wprost pod koła rozpędzonych tirów, aż w końcu zrobiono przed Strzechą barierkę, gdzie rano można było znaleźć wiszące niczym na trzepaku bezwładne ciała wczorajszych konsumentów. Nie tylko zresztą tam, jedyna brama  w okolicy, znajdujący się naprzeciwko amfiteatr, a także ogrody położonych nieopodal willi pełne były owych ciał. 
Jednym z ważniejszych gości Strzechy był młodzieniec o wdzięcznej ksywie Melin, który - po zaliczeniu Centralki, Targowej i Zamkowej przychodził tu przed północą i składał takie samo zamówienie: "Kompot z gwizdków milicyjnych!".




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz